AISLIN
Aislin
lubiła jazdę konną, nawet jeśli przez cały dzień bolał ją
tyłek. Eriyell była dobrym konikiem o karej maści, długiej
grzywie i smukłych, gibkich nogach. Przewyższała drobne, kudłate
konie z północy o kilka głów.
Już od wielu godzin
podróżowała do Albionu, przemierzając dzikie, zarośnięte
lasy Tarboru. Słońce już zachodziło na jasnofioletowym niebie, a
powietrze powoli stawało się coraz chłodniejsze.
Zbliżała się
jesień, i wszystkie drzewa były złote, jaskrawożółte,
bursztynowe i pomarańczowe, mieniąc się w blasku zachodzącego
słońca. W dali mogła dostrzec zarys królewskiego miasta
północy, zespoły białych jak śnieg budynków,
wysokich, strzelistych kopuł, kryształowych iglic i otaczających
ich zewsząd szarych skał i lodu. Gdzieniegdzie grzmiały
ciemnogranatowe wodospady, w miejscach gdzie Eswen wpływał pomiędzy
wąskie szczeliny gór.
A więc to właśnie
tutaj miał odbyć się ślub jej przyjaciółki! Aislin
cieszyła się, że udało jej się przekonać jej dwór by
został w zamku, i nie towarzyszył jej aż tutaj. Może i była
oficjalnie lordem Eshyi, to jednak nie znaczyło że wszędzie
musiała za sobą ciągnąć swych strachliwych mentorów i
nadopiekuńcze damy dworu.
Miała nadzieję iż
wyglądała dość elegancko w rozkloszowanej, ciemnozielonej sukni o
głęboko wyciętych plecach i długich, falbaniastych rękawach. Na
plecy narzuciła ciężki, ciemnozielony płaszcz oblamowany białym
futrem. Na pelerynie miała wyszytego srebrną nicią wielkiego,
białego smoka godło rodu Whitelawów.
-
Wygląda… olśniewająco – wyszeptała Aislin, nie mogąc odezwać
wzroku od miasta, choć widziała je już tyle razy.
-
Jedziemy, pani? – zapytał Knucker, zaprzysiężony jej rycerz o
szerokich barach i długich, jasnych włosach.
Aislin posłała mu
mordercze spojrzenie.
-
Czy ja ci wyglądam na starszą panią? – zapytała, mając ochotę
własnoręcznie ukręcić mu kark. Przecież tyle razy mówiła
mu żeby zwracał się do niej po imieniu!
Knucker wyraźnie
się zmieszał.
-Hmmm….
Przepraszam, pani – mruknął ledwo dosłyszalnie, drapiąc się po
szorstkiej brodzie. Aislin przewróciła oczami.
-
Dobra, nieważne – wymamrotała. – Jedźmy już, bo się
spóźnimy.
Tak właściwie
donikąd się nie spieszyła, nie miała jednak ochoty na rozmowy z
tym tępogłowym rycerzem który koniecznie musiał zwracać
się do niej „pani”.
Pogalopowała cwałem
w dół zbocza, jak najdalej od stromych krawędzi urwiska, a
długie, ciemnokasztanowe fale powiewały za nią na wietrze.
Czasami, w takich
chwilach jak ta, tęskniła za swoim wujem i ciotką którzy
wychowywali ją przez większość jej życia. Lisha Whitelaw była
młodszą siostrą jej ojca, Jorana. On i jej matka, Melusine
Hagelin, oddali im ją na wychowanie, gdy miała osiem lat, by
wyjechać daleko na północ, w poszukiwaniu jakiegoś
zaginionego królestwa które ponoć się tam znajdowało.
Dlatego też
właśnie, Aislin miała czasem dość północnych ludzi –
wierzyli w każdy mit, legendą, opowieść. A znając życie, Joran
i Melusine zapewne już od dawna nie żyli, pożarci przez olbrzymy
lub przez olbrzymie niedźwiedzie polarne.
-
Lady Whitelaw, poczekaj na mnie! – z oddali słyszała sapanie
Knuckera który ledwo co ją doganiał na swym małym kucyczku.
-
Nie goń mnie, sir Knuckerze! – Aislin nie wiedziała za bardzo jak
brzmiało jego prawdziwe imię, nie wydawało jej się to jednak zbyt
ważne. – Dam sobie radę. – W końcu była Whitelawem. – Daję
ci wolne! – wykrzyknęła, zanim w końcu przekroczyła bramę
miasta.
Z powodu tego, że
miasto było praktycznie osadzony wśród gór, tuż nad
stromym wąwozem. Wszędzie unosiły się kłęby oparów,
zasłaniając płynącą na samym dnie rzekę.
Uliczki Albionu były
spadziste i wąskie niczym labirynt, wszystkie budynki przylegały do
siebie ciasno, tworząc mroczne zaułki i ślepe uliczki. Zamek
królewski mieścił się na samym szczycie góry.
Dalsze, bardziej poszarpane szczyty ginęły w mroku i mgle, widać
było jedynie maleńkie żółte światełka ze znajdujących
się tam strażnic.
Aislin zatrzymała
się dopiero gdy jej oczom ukazała się brama zamkowa wyciosana z
szarego kamienia, omszała ze starości. Tuż przy zardzewiałej
kratownicy stała dwójka strażników, ludzi z północy
– wysokich, barczystych o jasnych oczach i włosach.
-
Lady Aislin z rodu Whitelawów z Eshyi – wymamrotała
dziewczyna, bacznie przyglądając się strażnikom.
Niższy strażnik
przyjrzał się jej, przymykając jedno oko.
-
Hmmm… czy zostałaś zaproszona tu przez kogokolwiek, lady
Whitelaw? – zapytał.
-
Tak, z zaproszenia księcia Wilmara Balcoina – odparła spokojnie.
– Przybywam tu na jego ślub.
Drugi ze strażników
roześmiał się.
-
Ha, kto by pomyślał że ktoś taki jak Uriendonówna mógłby
ożenić się z kimś kto jest czwarty w kolejce do tronu! –
powiedział, odwracając się do Aislin. – Droga wolna, lady
Whitelaw.
-
Dziękuję – mruknęła Aislin, chcąc jak najszybciej wjechać już
do zamku i ogrzać się w środku.
Strażnicy podnieśli
skrzypiącą kratę tak by Aislin i Knucker, któremu wreszcie
udało się ją dogonić, mogli swobodnie przejechać. Dziewczyna i Eriyell minęli dwa, wielkie posągi dwóch chimer. Te właśnie
„interesujące” stwory znajdowały się w herbie Balcoinów;
miała głowę lwa, ciało kozy, ogon węża, a w dodatku ziała
ogniem niczym smok.
-
Przecież masz wolne! – zwróciła się z pretensją do
Knuckera, który właśnie zeskakiwał ze swego konia. – Nie
masz tu żadnej rodziny…. Ani przyjaciół, Knuckerze?
-
Twoja pani ciotka powiedziała że mam na ciebie uważać, lady
Aislin – odparł, ściągając siodło ze swego konia.
-
No, chociaż nie pani – uśmiechnęła się blado Aislin. – Więc
znajdź sobie może jakieś zajęcie, bo muszę już iść…
Odeszła na kilka
kroków, zdejmując kaptur, Knucker nadal jednak podążał za
nią krok w krok.
-
Czy ty naprawdę nie masz nic do roboty? – warknęła Aislin,
powoli tracąc cierpliwość. Przez osiem lat była nieustannie
kontrolowana przez wujów, a teraz, gdy wreszcie skończyła
szesnaście lat i wróciła do domu, i tak była śledzona
przez natrętną służbę.
Knucker wlepił
wzrok w jej buty.
-
Ymmm… nie, mam za zadanie cię pilnować, lady Aislin – rzekł.
Aislin odgarnęła
swoje kasztanowe włosy do tyłu, głośno wzdychając. Podeszła do
wielkich dębowych drzwi, ozdobionych żelaznymi chimerami.
-
Ale nie wejdziesz ze mną do środka. Możesz sobie tu postać jak
chcesz, ale nie podsłuchuj – powiedziała, i weszła do środka.
Niestety, w progu nie czekali na nią ani Damaris, Wilmarek, ani
nawet jego najstarszy brat, książę Ran.
Teraz musiała
znaleźć Damaris… bułka z masłem, nie ma co!
Główne
korytarze zamku były wysokie i strzeliste, sufit wykonany z
drewnianych belek był ledwie widoczny w półmroku, oświetlały
go jedynie ciężkie, żelazne kandelabry. Ściany były wyłożone
bogatymi płaskorzeźbami ze złota, gdzieniegdzie znajdowały się
portrety członków rodu Balcoinów, a każdy z nich miał
charakterystyczne rysy, ciemne włosy i przenikliwe, szare oczy.
Komnaty Eshyi były
zupełnie inne – dominował w nich biały, błękitny i zielony
marmur, okna były duże by wpuścić do środka dużo światła.
Poza tym, przodkowie Aislin wydawali się mniej ponurzy od królów
zimy.
Aislin otworzyła
pierwsze lepsze drzwi, z których dobiegały dziwne odgłosy,
zapewne jęki.
-
Och, Arturze, Arturze! – wołał jakiś wysoki, damski głos.
Wnet jej oczom
ukazała się całująca się para.
Jakaś jasnowłosa
kobieta siedziała okrakiem na niejakim Arturze, który powoli
rozwiązywał jej gorset, jednocześnie całując ją po długiej,
pokrytej czyrakami szyi.
Aislin zrzedła
mina, jednak nadal nie mogła oderwać wzroku od dwójki
służących.
Otrzeźwiała
dopiero, gdy mężczyzna zauważył, iż stoi w drzwiach. Odwrócił
się do niej swoją brzydką twarzą, i zaczął krzyczeć:
-
Wynoś się stąd, ty mały zboczeńcu, bo jak ci przyleję…
Aislin nie
potrzebowała dalszych próśb by natychmiast wybiec z komnaty.
Pognała korytarzem ile sił w nogach, bojąc się że mężczyzna
zaraz ją złapie, lub że zaraz zwymiotuje na jeden z drogich
dywanów.
Gdy wreszcie
ukucnęła na podłodze, głośno sapiąc, nie spodziewała się
ujrzeć szafirowych oczu jakiegoś chłopaka.
-
Przed czymś uciekasz? – zapytał, lustrując ją swym przenikliwym
wzrokiem.
-
Hmmm… tak… - wymamrotała po chwili namysłu Aislin. – Można
powiedzieć że pewien służący chce mnie zabić.
Nieznajomy
zmarszczył czoło.
-
Poza tym, szukam lady Damaris – dodała szybko, widząc jego
zakłopotane spojrzenie. Zapewne był tutejszym żołnierzem – był
ubrany w ciemnoniebieski kaftan, czarne spodnie i wysokie buty z
długimi cholewami, a do pasa miał przytroczony miecz. Był wysoki,
lekko umięśniony, o jasnej cerze, potarganych czarnych włosach i
hipnotyzujących, niebieskich oczach.
-
Mogę cię do niej zaprowadzić – oznajmił. – Nazywam się Adem.
Aislin pozwoliła
pomóc sobie wstać.
-
Lady Aislin z rodu Whitelawów, jak sądzę – dodał.
Aislin wytrzeszczyła
na niego swoje zielone oczy.
-
Ymmm… skąd wiesz? – zapytała zdziwiona. Chłopak nie
przedstawił się jej jako niczyj syn, musiał więc być z jakiś
innych królestw na południu.
Adem znów
zmarszczył czoło, lekko przygryzając wargę.
-
Z tego co wiem o twym kraju, lady Aislin, biały smok jest herbem
twego rodu, prawda? –
-
Tak, tak! – zawołała dziewczyna, mierzwiąc sobie nieco włosy.
Przecież miała na plecach wyhaftowanego smoka Whitelawów! W
górach mglistych, gdzie znajdowała się Eshya, od wieków
mieszkały lodowe smoki. Aislin czasem widziała ciemne, rozłożyste
kształty szybujące wysoko na niebie, na chwilę przysłaniając
wyblakłe, północne słońce. – Wiesz może na kiedy jest
planowany królewski ślub?
-
Podobno to już za kilka dni – odparł, prowadząc ją wzdłuż
spowitego mrokiem przejścia. – Król i królowa już
od paru miesięcy strasznie wokół nich skaczą, i wszystko
przygotowują.
-
Wydaje mi się, że nie powinieneś tak mówić o parze
królewskiej – zwróciła mu uwagę Aislin. – Wiem
lepiej od ciebie, w końcu znam ich od dziecka.
-
No cóż, nie każdemu zdarza się znać od dziecka króla
i królową Tarboru – stwierdził Adem. – Jestem
najemnikiem, nie jakimś książątkiem w nakrochmalonej przez
mamusię koszuli.
Aislin zmarszczyła
nos na dźwięk tego słowa.
-
Najemnik? – powtórzyła ze zdziwieniem. – A więc walczysz
za pieniądze, czyż nie? Tak poza tym, jesteś tu gościem, czy może
w pracy?
-
Są gorsze profesje – mruknął.
-
Jakie? – czy chodziło mu o pogłębianie rowów, czy też
może odprowadzania kanalizacji miejskiej?
-
Nieważne – wymamrotał.
-
Nie rozumiem, o co ci chodzi. - Aislin pochodziła z ważnego,
bogatego rodu, Whitelawowie nie byli jednak tak starożytni jak
Balcoinowie lub Uriendonowie.
-
Wszyscy tacy jak t y są tak samo ciekawscy – odparł.
–
Mógłbyś być
trochę milszy, wiesz? Na przykład zważywszy na to że jestem tak
jakby lordem.
-
Jesteś kobietą, jakbyś nie wiedziała –
Aislin teatralnie
wydęła wargi.
-
Jak przypuszczam, właśnie dlatego nie masz narzeczonej. Za grosz
nie umiesz rozmawiać z kobietami.-
-
Rozmawianie z kobietami nie należy do moich obowiązków –
odparł chłopak. - A z tobą to już na pewno.
-
Hej, to my jesteśmy na „ty”? – zapytała, wskazując go
palcem.
-
Lady Aislin, czy obecny tu rycerz cię napastuje? – to znowu był
Knucker! Pojawił się jakby znikąd, niczym wielki, włochaty smok.
-
Nie, nie! – odparła Aislin. W porównaniu z Knuckerem, Adem
wydawał się trochę… mały, zwłaszcza że jej rycerz miał ponad
siedem stóp wzrostu. – Mój drogi Knuckerze, cieszę
się że cię widzę! – położyła mu dłoń na piersi. – Wiesz
co, chodźmy już stąd – zwróciła się do Adema. - Dzięki
za twą, Hmmm… nieocenioną pomoc…
Adem uśmiechnął
się krzywo, unosząc brwi.
-
Nie ma za co, lady Whitelaw. - Podziękował najemnik, by za chwilę
znów zniknąć w mrokach zamku. Aislin nie miała zamiaru,
stać bezczynnie i wpatrywać się w plecy odchodzącego
chłopaka.
-
Miałeś zostać tam! – powiedziała do niego, gdy tylko odeszli
wystarczająco daleko. - Wiesz może, gdzie jest Damaris?
*
* *
Aislin
zastała Damaris siedzącą w zamkowej bibliotece, skuloną na jednym
z pluszowych foteli, z książką w ręku.”Historia i Zwyczaje
Smoków” przeczytała, spoglądając na ledwie widoczną w
mroku skórzaną okładkę, zza której wystawały pęki
pożółkłych, żółtych stron.
-
Czytasz do dobrowolnie czy z przymusu? - zapytała Aislin, ciaśniej
opatulając się swym płaszczem. Biblioteka była niezwykle dużym
pomieszczeniem, aczkolwiek panowało tu straszne zimno.
-
Rany, przestraszyłaś mnie! - wykrzyknęła Damaris, zrywając się
z fotela. Podeszła do Aislin i uścisnęła ją tak mocno, że
Aislin ledwie mogła złapać oddech. - Nie martw się, nie spóźniłaś
się.
Aislin popatrzyła
na nią zdziwiona.
-
Wilmara nie ma z tobą? - zapytała, rozglądając się po setkach
drewnianych regałów ginących w mroku. Gdzieniegdzie
błyszczały stare, zszarzałe pajęczyny, a większość grzbietów
ksiąg pokrywała gruba warstwa kurzu.
Damaris przewróciła
oczami, kołysząc się na obcasach butów. Kilka pasm białych
włosów spięła w warkocze, reszta swobodnie opadała jej na
ramiona.
-
Nasz kochany Wilmar porzucił mnie tu, a sam pojechał z Ranem i
Shenyą na polowanie – opadła teatralnie na fotel. - Oczywiście,
jak to on, proponował mi żebym pojechała z nimi, ale w końcu
jestem lady Uriendon, a nie jakimś pachołkiem żeby szwendać się
po jakimś brudnym lesie, nie sądzisz?
-
Jasne, lady – odparła Aislin, próbując opanować atak
kaszlu. Nic tak nie działało na nią jak kurz i stęchlizna. - Może
wyjdźmy stąd do jakiejś czystszej komnaty?
-
Nie, tu jest dobrze. Tu przynajmniej nie ma tej natrętnej służby,
która strasznie działa mi na nerwy. - oświadczyła jej
przyjaciółka. - Ciekawe czy wszystkie wysoko urodzone panny
traktuje się tu gorzej niż służące.
-
Czy aby nie narzekasz za bardzo? - uniosła jedną brew. Damaris
zmierzyła ją swym stalowoniebieskim spojrzeniem, ale na Aislin to
nie działało. Zbyt długo ją znała.
-
Chyba żartujesz! Oni chyba nie zdają sobie sprawy z tego, że już
za kilka dni zostanę księżną! - stwierdziła Damaris z wyrazem
nadąsania na wąskiej twarzy. Miała na sobie długą, elegancką
suknię z jaskrawoniebieskiego brokatu, z dekoltem podkreślającym
jej biust. Na głowie miała złotą przepaskę w kształcie wijącego
się węża, godła rodu Uriendonów.
Mina
Aislin natychmiast zrzedła.
-
Poślub Rana, a zostaniesz królową! - uśmiechnęła się
sarkastycznie. - Wydaje się być o wiele przystojniejszy, a poza tym
odziedziczy tron Tarboru. Wtedy może będą cię lepiej traktować!
Damaris roześmiała
się.
-
Nie, Ran jest dla mnie za stary. - powiedziała. Ran Balcoin miał
może dwadzieścia kilka lat, miał bardzo długie, czarne włosy
związane w kucyk, i sylwetkę o wiele bardziej męską niż Wilmar.
- Poza tym, on jest już zaręczony, podobnie jak Shenya. Tak
naprawdę Wilmar nie jest taki zły, po prostu chodzi o to że irytuje mnie swoją bezgraniczną głupotą.
-
Aha, czyli nic nowego – stwierdziła Aislin, siadając ostrożnie
na jednej z kanap. - Skoro jest taki głupi, to po co w ogóle
za niego wychodzisz?
Damaris wzruszyła
ramionami, kładąc swoje długie nogi na stoliku.
-
Czy ja wiem... w końcu jest księciem Tarboru – odparła,
rozpychając się wygodnie. - Poza tym, jest całkiem niezły.
Większość tutejszych mężczyzn ma dzioby po ospie i czyraki.
Aislin skrzywiła
się na wspomnienie o czyrakach.
-
Może przyjdziesz dziś do mnie na noc? - zapytała po chwili,
okręcając sobie kosmyk srebrzystych włosów wokół
palca. - Znalazłam kilka... no, powiedzmy ciekawych ksiąg których
nie powstydziłby się najzdolniejszy czarnoksiężnik. Można uznać
że ja też.
-
Jesteś pewna że nikt nas nie nakryje, Damaris? - zapytała Aislin.
Oficjalnie, czarna magia była zakazana w królestwie Tarboru.
Dziewczyna
prychnęła.
-
Chyba żartujesz, moja droga Aislin – odparła, odgarniając do
tyłu śnieżnobiałą grzywę. - A nawet jeśli, mogę sprawić że
po chwili nie będą już nawet o tym pamiętać.
- Dobra,
przekonałaś mnie – oświadczyła Aislin. - Chodźmy.
------------------------------------------------------------------------------------
Następny rozdział już wkrótce :) Prosimy bardzo o komentarze.
ciekawe :D czekam na dalszy ciąg
OdpowiedzUsuńDzięki ci ! :D
OdpowiedzUsuń