czwartek, 2 stycznia 2014

Rozdział I


AISLIN

Aislin lubiła jazdę konną, nawet jeśli przez cały dzień bolał ją tyłek. Eriyell była dobrym konikiem o karej maści, długiej grzywie i smukłych, gibkich nogach. Przewyższała drobne, kudłate konie z północy o kilka głów.
  Już od wielu godzin podróżowała do Albionu, przemierzając dzikie, zarośnięte lasy Tarboru. Słońce już zachodziło na jasnofioletowym niebie, a powietrze powoli stawało się coraz chłodniejsze.
  Zbliżała się jesień, i wszystkie drzewa były złote, jaskrawożółte, bursztynowe i pomarańczowe, mieniąc się w blasku zachodzącego słońca. W dali mogła dostrzec zarys królewskiego miasta północy, zespoły białych jak śnieg budynków, wysokich, strzelistych kopuł, kryształowych iglic i otaczających ich zewsząd szarych skał i lodu. Gdzieniegdzie grzmiały ciemnogranatowe wodospady, w miejscach gdzie Eswen wpływał pomiędzy wąskie szczeliny gór.
  A więc to właśnie tutaj miał odbyć się ślub jej przyjaciółki! Aislin cieszyła się, że udało jej się przekonać jej dwór by został w zamku, i nie towarzyszył jej aż tutaj. Może i była oficjalnie lordem Eshyi, to jednak nie znaczyło że wszędzie musiała za sobą ciągnąć swych strachliwych mentorów i nadopiekuńcze damy dworu.
  Miała nadzieję iż wyglądała dość elegancko w rozkloszowanej, ciemnozielonej sukni o głęboko wyciętych plecach i długich, falbaniastych rękawach. Na plecy narzuciła ciężki, ciemnozielony płaszcz oblamowany białym futrem. Na pelerynie miała wyszytego srebrną nicią wielkiego, białego smoka godło rodu Whitelawów.
- Wygląda… olśniewająco – wyszeptała Aislin, nie mogąc odezwać wzroku od miasta, choć widziała je już tyle razy.
- Jedziemy, pani? – zapytał Knucker, zaprzysiężony jej rycerz o szerokich barach i długich, jasnych włosach.
  Aislin posłała mu mordercze spojrzenie.
- Czy ja ci wyglądam na starszą panią? – zapytała, mając ochotę własnoręcznie ukręcić mu kark. Przecież tyle razy mówiła mu żeby zwracał się do niej po imieniu!
  Knucker wyraźnie się zmieszał.
-Hmmm…. Przepraszam, pani – mruknął ledwo dosłyszalnie, drapiąc się po szorstkiej brodzie. Aislin przewróciła oczami.
- Dobra, nieważne – wymamrotała. – Jedźmy już, bo się spóźnimy.
  Tak właściwie donikąd się nie spieszyła, nie miała jednak ochoty na rozmowy z tym tępogłowym rycerzem który koniecznie musiał zwracać się do niej „pani”.
  Pogalopowała cwałem w dół zbocza, jak najdalej od stromych krawędzi urwiska, a długie, ciemnokasztanowe fale powiewały za nią na wietrze.
  Czasami, w takich chwilach jak ta, tęskniła za swoim wujem i ciotką którzy wychowywali ją przez większość jej życia. Lisha Whitelaw była młodszą siostrą jej ojca, Jorana. On i jej matka, Melusine Hagelin, oddali im ją na wychowanie, gdy miała osiem lat, by wyjechać daleko na północ, w poszukiwaniu jakiegoś zaginionego królestwa które ponoć się tam znajdowało.
  Dlatego też właśnie, Aislin miała czasem dość północnych ludzi – wierzyli w każdy mit, legendą, opowieść. A znając życie, Joran i Melusine zapewne już od dawna nie żyli, pożarci przez olbrzymy lub przez olbrzymie niedźwiedzie polarne.
- Lady Whitelaw, poczekaj na mnie! – z oddali słyszała sapanie Knuckera który ledwo co ją doganiał na swym małym kucyczku.
- Nie goń mnie, sir Knuckerze! – Aislin nie wiedziała za bardzo jak brzmiało jego prawdziwe imię, nie wydawało jej się to jednak zbyt ważne. – Dam sobie radę. – W końcu była Whitelawem. – Daję ci wolne! – wykrzyknęła, zanim w końcu przekroczyła bramę miasta.
  Z powodu tego, że miasto było praktycznie osadzony wśród gór, tuż nad stromym wąwozem. Wszędzie unosiły się kłęby oparów, zasłaniając płynącą na samym dnie rzekę.
  Uliczki Albionu były spadziste i wąskie niczym labirynt, wszystkie budynki przylegały do siebie ciasno, tworząc mroczne zaułki i ślepe uliczki. Zamek królewski mieścił się na samym szczycie góry.  Dalsze, bardziej poszarpane szczyty ginęły w mroku i mgle, widać było jedynie maleńkie żółte światełka ze znajdujących się tam strażnic. 
  Aislin zatrzymała się dopiero gdy jej oczom ukazała się brama zamkowa wyciosana z szarego kamienia, omszała ze starości. Tuż przy zardzewiałej kratownicy stała dwójka strażników, ludzi z północy – wysokich, barczystych o jasnych oczach i włosach.
- Lady Aislin z rodu Whitelawów z Eshyi – wymamrotała dziewczyna, bacznie przyglądając się strażnikom.
   Niższy strażnik przyjrzał się jej, przymykając jedno oko.
- Hmmm… czy zostałaś zaproszona tu przez kogokolwiek, lady Whitelaw? – zapytał.
- Tak, z zaproszenia księcia Wilmara Balcoina – odparła spokojnie. – Przybywam tu na jego ślub.
  Drugi ze strażników roześmiał się.
- Ha, kto by pomyślał że ktoś taki jak Uriendonówna mógłby ożenić się z kimś kto jest czwarty w kolejce do tronu! – powiedział, odwracając się do Aislin. – Droga wolna, lady Whitelaw.
- Dziękuję – mruknęła Aislin, chcąc jak najszybciej wjechać już do zamku i ogrzać się w środku.
  Strażnicy podnieśli skrzypiącą kratę tak by Aislin i Knucker, któremu wreszcie udało się ją dogonić, mogli swobodnie przejechać. Dziewczyna i Eriyell minęli dwa, wielkie posągi dwóch chimer. Te właśnie „interesujące” stwory znajdowały się w herbie Balcoinów; miała głowę lwa, ciało kozy, ogon węża, a w dodatku ziała ogniem niczym smok.
- Przecież masz wolne! – zwróciła się z pretensją do Knuckera, który właśnie zeskakiwał ze swego konia. – Nie masz tu żadnej rodziny…. Ani przyjaciół, Knuckerze?
- Twoja pani ciotka powiedziała że mam na ciebie uważać, lady Aislin – odparł, ściągając siodło ze swego konia.
- No, chociaż nie pani – uśmiechnęła się blado Aislin. – Więc znajdź sobie może jakieś zajęcie, bo muszę już iść…
  Odeszła na kilka kroków, zdejmując kaptur, Knucker nadal jednak podążał za nią krok w krok.
- Czy ty naprawdę nie masz nic do roboty? – warknęła Aislin, powoli tracąc cierpliwość. Przez osiem lat była nieustannie kontrolowana przez wujów, a teraz, gdy wreszcie skończyła szesnaście lat i wróciła do domu, i tak była śledzona przez natrętną służbę.
  Knucker wlepił wzrok w jej buty.
- Ymmm… nie, mam za zadanie cię pilnować, lady Aislin – rzekł.
  Aislin odgarnęła swoje kasztanowe włosy do tyłu, głośno wzdychając. Podeszła do wielkich dębowych drzwi, ozdobionych żelaznymi chimerami.
- Ale nie wejdziesz ze mną do środka. Możesz sobie tu postać jak chcesz, ale nie podsłuchuj – powiedziała, i weszła do środka. Niestety, w progu nie czekali na nią ani Damaris, Wilmarek, ani nawet jego najstarszy brat, książę Ran.
  Teraz musiała znaleźć Damaris… bułka z masłem, nie ma co!
   Główne korytarze zamku były wysokie i strzeliste, sufit wykonany z drewnianych belek był ledwie widoczny w półmroku, oświetlały go jedynie ciężkie, żelazne kandelabry. Ściany były wyłożone bogatymi płaskorzeźbami ze złota, gdzieniegdzie znajdowały się portrety członków rodu Balcoinów, a każdy z nich miał charakterystyczne rysy, ciemne włosy i przenikliwe, szare oczy.
   Komnaty Eshyi były zupełnie inne – dominował w nich biały, błękitny i zielony marmur, okna były duże by wpuścić do środka dużo światła. Poza tym, przodkowie Aislin wydawali się mniej ponurzy od królów zimy.
   Aislin otworzyła pierwsze lepsze drzwi, z których dobiegały dziwne odgłosy, zapewne jęki.
- Och, Arturze, Arturze! – wołał jakiś wysoki, damski głos.
  Wnet jej oczom ukazała się całująca się para.
  Jakaś jasnowłosa kobieta siedziała okrakiem na niejakim Arturze, który powoli rozwiązywał jej gorset, jednocześnie całując ją po długiej, pokrytej czyrakami szyi.
  Aislin zrzedła mina, jednak nadal nie mogła oderwać wzroku od dwójki służących.
  Otrzeźwiała dopiero, gdy mężczyzna zauważył, iż stoi w drzwiach. Odwrócił się do niej swoją brzydką twarzą, i zaczął krzyczeć:
- Wynoś się stąd, ty mały zboczeńcu, bo jak ci przyleję…
  Aislin nie potrzebowała dalszych próśb by natychmiast wybiec z komnaty. Pognała korytarzem ile sił w nogach, bojąc się że mężczyzna zaraz ją złapie, lub że zaraz zwymiotuje na jeden z drogich dywanów.
  Gdy wreszcie ukucnęła na podłodze, głośno sapiąc, nie spodziewała się ujrzeć szafirowych oczu jakiegoś chłopaka.
- Przed czymś uciekasz? – zapytał, lustrując ją swym przenikliwym wzrokiem.
- Hmmm… tak… - wymamrotała po chwili namysłu Aislin. – Można powiedzieć że pewien służący chce mnie zabić.
   Nieznajomy zmarszczył czoło.
- Poza tym, szukam lady Damaris – dodała szybko, widząc jego zakłopotane spojrzenie. Zapewne był tutejszym żołnierzem – był ubrany w ciemnoniebieski kaftan, czarne spodnie i wysokie buty z długimi cholewami, a do pasa miał przytroczony miecz. Był wysoki, lekko umięśniony, o jasnej cerze, potarganych czarnych włosach i hipnotyzujących, niebieskich oczach.
- Mogę cię do niej zaprowadzić – oznajmił. – Nazywam się Adem.
  Aislin pozwoliła pomóc sobie wstać.
- Lady Aislin z rodu Whitelawów, jak sądzę – dodał.
   Aislin wytrzeszczyła na niego swoje zielone oczy.
- Ymmm… skąd wiesz? – zapytała zdziwiona. Chłopak nie przedstawił się jej jako niczyj syn, musiał więc być z jakiś innych królestw na południu.
  Adem znów zmarszczył czoło, lekko przygryzając wargę.
- Z tego co wiem o twym kraju, lady Aislin, biały smok jest herbem twego rodu, prawda? –
- Tak, tak! – zawołała dziewczyna, mierzwiąc sobie nieco włosy. Przecież miała na plecach wyhaftowanego smoka Whitelawów! W górach mglistych, gdzie znajdowała się Eshya, od wieków mieszkały lodowe smoki. Aislin czasem widziała ciemne, rozłożyste kształty szybujące wysoko na niebie, na chwilę przysłaniając wyblakłe, północne słońce. – Wiesz może na kiedy jest planowany królewski ślub?
- Podobno to już za kilka dni – odparł, prowadząc ją wzdłuż spowitego mrokiem przejścia. – Król i królowa już od paru miesięcy strasznie wokół nich skaczą, i wszystko przygotowują.
- Wydaje mi się, że nie powinieneś tak mówić o parze królewskiej – zwróciła mu uwagę Aislin. – Wiem lepiej od ciebie, w końcu znam ich od dziecka.
- No cóż, nie każdemu zdarza się znać od dziecka króla i królową Tarboru – stwierdził Adem. – Jestem najemnikiem, nie jakimś książątkiem w nakrochmalonej przez mamusię koszuli.
  Aislin zmarszczyła nos na dźwięk tego słowa.
- Najemnik? – powtórzyła ze zdziwieniem. – A więc walczysz za pieniądze, czyż nie? Tak poza tym, jesteś tu gościem, czy może w pracy?
- Są gorsze profesje – mruknął.
- Jakie? – czy chodziło mu o pogłębianie rowów, czy też może odprowadzania kanalizacji miejskiej?
- Nieważne – wymamrotał.
- Nie rozumiem, o co ci chodzi. -  Aislin pochodziła z ważnego, bogatego rodu, Whitelawowie nie byli jednak tak starożytni jak Balcoinowie lub Uriendonowie.
- Wszyscy tacy jak  t y  są tak samo ciekawscy – odparł.
Mógłbyś być trochę milszy, wiesz? Na przykład zważywszy na to że jestem tak jakby lordem.
- Jesteś kobietą, jakbyś nie wiedziała –                 
  Aislin teatralnie wydęła wargi.
- Jak przypuszczam, właśnie dlatego nie masz narzeczonej. Za grosz nie umiesz rozmawiać z kobietami.-
- Rozmawianie z kobietami nie należy do moich obowiązków – odparł chłopak. - A z tobą to już na pewno.
- Hej, to my jesteśmy na „ty”? – zapytała, wskazując go palcem.
- Lady Aislin, czy obecny tu rycerz cię napastuje? – to znowu był Knucker! Pojawił się jakby znikąd, niczym wielki, włochaty smok.
- Nie, nie! – odparła Aislin. W porównaniu z Knuckerem, Adem wydawał się trochę… mały, zwłaszcza że jej rycerz miał ponad siedem stóp wzrostu. – Mój drogi Knuckerze, cieszę się że cię widzę! – położyła mu dłoń na piersi. – Wiesz co, chodźmy już stąd – zwróciła się do Adema. - Dzięki za twą, Hmmm… nieocenioną pomoc…
  Adem uśmiechnął się krzywo, unosząc brwi.
- Nie ma za co, lady Whitelaw. - Podziękował najemnik, by za chwilę znów zniknąć w mrokach zamku. Aislin nie miała zamiaru, stać bezczynnie i wpatrywać się w  plecy odchodzącego chłopaka.
- Miałeś zostać tam! – powiedziała do niego, gdy tylko odeszli wystarczająco daleko. - Wiesz może, gdzie jest Damaris?

* * *

Aislin zastała Damaris siedzącą w zamkowej bibliotece, skuloną na jednym z pluszowych foteli, z książką w ręku.”Historia i Zwyczaje Smoków” przeczytała, spoglądając na ledwie widoczną w mroku skórzaną okładkę, zza której wystawały pęki pożółkłych, żółtych stron.
- Czytasz do dobrowolnie czy z przymusu? - zapytała Aislin, ciaśniej opatulając się swym płaszczem. Biblioteka była niezwykle dużym pomieszczeniem, aczkolwiek panowało tu straszne zimno.
- Rany, przestraszyłaś mnie! - wykrzyknęła Damaris, zrywając się z fotela. Podeszła do Aislin i uścisnęła ją tak mocno, że Aislin ledwie mogła złapać oddech. - Nie martw się, nie spóźniłaś się.
Aislin popatrzyła na nią zdziwiona.
- Wilmara nie ma z tobą? - zapytała, rozglądając się po setkach drewnianych regałów ginących w mroku. Gdzieniegdzie błyszczały stare, zszarzałe pajęczyny, a większość grzbietów ksiąg pokrywała gruba warstwa kurzu.
Damaris przewróciła oczami, kołysząc się na obcasach butów. Kilka pasm białych włosów spięła w warkocze, reszta swobodnie opadała jej na ramiona.
- Nasz kochany Wilmar porzucił mnie tu, a sam pojechał z Ranem i Shenyą na polowanie – opadła teatralnie na fotel. - Oczywiście, jak to on, proponował mi żebym pojechała z nimi, ale w końcu jestem lady Uriendon, a nie jakimś pachołkiem żeby szwendać się po jakimś brudnym lesie, nie sądzisz?
- Jasne, lady – odparła Aislin, próbując opanować atak kaszlu. Nic tak nie działało na nią jak kurz i stęchlizna. - Może wyjdźmy stąd do jakiejś czystszej komnaty?
- Nie, tu jest dobrze. Tu przynajmniej nie ma tej natrętnej służby, która strasznie działa mi na nerwy. - oświadczyła jej przyjaciółka. - Ciekawe czy wszystkie wysoko urodzone panny traktuje się tu gorzej niż służące.
- Czy aby nie narzekasz za bardzo? - uniosła jedną brew. Damaris zmierzyła ją swym stalowoniebieskim spojrzeniem, ale na Aislin to nie działało. Zbyt długo ją znała.
- Chyba żartujesz! Oni chyba nie zdają sobie sprawy z tego, że już za kilka dni zostanę księżną! - stwierdziła Damaris z wyrazem nadąsania na wąskiej twarzy. Miała na sobie długą, elegancką suknię z jaskrawoniebieskiego brokatu, z dekoltem podkreślającym jej biust. Na głowie miała złotą przepaskę w kształcie wijącego się węża, godła rodu Uriendonów.
Mina Aislin natychmiast zrzedła.
- Poślub Rana, a zostaniesz królową! - uśmiechnęła się sarkastycznie. - Wydaje się być o wiele przystojniejszy, a poza tym odziedziczy tron Tarboru. Wtedy może będą cię lepiej traktować!
Damaris roześmiała się.
- Nie, Ran jest dla mnie za stary. - powiedziała. Ran Balcoin miał może dwadzieścia kilka lat, miał bardzo długie, czarne włosy związane w kucyk, i sylwetkę o wiele bardziej męską niż Wilmar. - Poza tym, on jest już zaręczony, podobnie jak Shenya. Tak naprawdę Wilmar nie jest taki zły, po prostu chodzi o to że irytuje mnie swoją bezgraniczną głupotą.
- Aha, czyli nic nowego – stwierdziła Aislin, siadając ostrożnie na jednej z kanap. - Skoro jest taki głupi, to po co w ogóle za niego wychodzisz?
Damaris wzruszyła ramionami, kładąc swoje długie nogi na stoliku.
- Czy ja wiem... w końcu jest księciem Tarboru – odparła, rozpychając się wygodnie. - Poza tym, jest całkiem niezły. Większość tutejszych mężczyzn ma dzioby po ospie i czyraki.
Aislin skrzywiła się na wspomnienie o czyrakach.
- Może przyjdziesz dziś do mnie na noc? - zapytała po chwili, okręcając sobie kosmyk srebrzystych włosów wokół palca. - Znalazłam kilka... no, powiedzmy ciekawych ksiąg których nie powstydziłby się najzdolniejszy czarnoksiężnik. Można uznać że ja też.
- Jesteś pewna że nikt nas nie nakryje, Damaris? - zapytała Aislin. Oficjalnie, czarna magia była zakazana w królestwie Tarboru.
Dziewczyna prychnęła.
- Chyba żartujesz, moja droga Aislin – odparła, odgarniając do tyłu śnieżnobiałą grzywę. - A nawet jeśli, mogę sprawić że po chwili nie będą już nawet o tym pamiętać.
Dobra, przekonałaś mnie – oświadczyła Aislin. - Chodźmy.

------------------------------------------------------------------------------------

Następny rozdział już wkrótce :) Prosimy bardzo o komentarze.

2 komentarze: