KRÓL TARBORU
Król Tarboru nie wychodził na światło słoneczne już od
wielu dni. Zamiast tego, leżał w łożu już od wielu lat, obserwując jak jego
ciało gnije od środka, skóra pleśnieje niczym zmurszałe drewno, zęby i włosy
wypadają niczym liście z drzew.
- Nie sądzę, by wasza królewska mość pożyła zbyt długo
bez mej pomocy – rzekła wiedźma. Jak na ironię, wiele lat temu Gazahr zakazał
uprawiania czarnej magii, teraz jednak była ona jego jedyną nadzieją na
przetrwanie. Wziął głęboki oddech, czując jak jego płuca pękają.
- Jakiej pragniesz zapłaty, Noiro? - zapytał cienkim
głosem, który kosztował go niemało wysiłku.
Jego komnaty w północnym skrzydle okrywał mrok,
wszelkie okna były zasłonięte, a jedyne światło pochodziło z mosiężnych
świeczników. Mebli było tu niewiele, jedynie tak proste sprzęty jak łoże, kilka
krzeseł, stolik i nocnik pod łóżkiem. Komnatę przesycał odór ropy, moczu i
rozkładającego się ciała – nawet Gazahr czuł ten okropny smród, choć spędził tu
tyle czasu, iż nawet bogowie północy by nie zliczyli.
Wiedźma, Noira Menaal, udała, że zastanawia się nad
pytaniem króla. Była bardzo wyniszczona latami praktykowania czarnej magii,
aczkolwiek gdyby nie ona, czarownica mogłaby nie żyć już od paru tysiącleci.
Była mała i skurczona niczym lalka, ubrana w stare łachmany i powycierany,
spiczasty kapelusz. Jej twarz wyglądała bardzo szpetnie, wąska, pomarszczona, o
długim, haczykowatym nosie i małych, głęboko osadzonych, czarnych oczach.
- Nie zapominaj, Gazahrze, że jestem wiedźmą, nie
jakąś wróżką do twoich usług. Mogę ci pomóc, jeśli uznam że zapłata jaką mi
proponujesz jest warta tyle fatygi – zachichotała swym piskliwym głosikiem.
- Czego będziesz potrzebowała do rzucenia czaru,
wiedźmo? - zapytała jego żona, królowa Illora, chuda jak patyk kobieta o
czarnych włosach i szarych oczach, ubrana w srebrzyste szaty z kołnierzem
zapinanym tuż pod szyją, oraz w ciężkiej, wysadzanej klejnotami koronie na
głowie.
- To będzie bardzo skomplikowane zaklęcie, królowo –
odparła czarownica. - Jeśli wyrwę duszę twego męża bogom, będą oni potrzebowali
kogoś na jego miejsce. Śmierci nie da się ot tak sobie oszukać.
- Zrobię wszystko, co każesz, tylko ocal mojego męża!
- wykrzyknęła królowa. - Kogo powinniśmy poświęcić?
- Kogoś szlachetnej krwi, najlepiej ze starożytnego
rodu – odparła staruszka.
- Jedna ofiara wystarczy? - zapytał Gazahr. Miał
nadzieję że uda mu się zachować całą sprawę w tajemnicy. W końcu jego żołnierze
wybili mnóstwo wiedźm i czarnoksiężników.
- Tak, chyba że masz zamiar umrzeć – rzekła wiedźma.
Jej wielki, czarny kot usiadł na stoliku nocnym z białego dębu, i głośno
zamiauczał, wpatrując się w Balcoina wielkimi, żółtymi oczami.
Wiedźma zaśmiała się jadowicie.
- Szczerze, wasza wysokość, nie wydaje mi się byś
przeżył, nawet jeśli złożyłabym sto ofiar. Loraver wyczuje śmierć na kilometr,
i to nie tylko po tym okropnym zapachu który roztaczasz wokół siebie. Gdy myślę
o twym rodzie, widzę jedynie śnieg i kamienie. Wszystko co z niego pozostanie.
Królowa zbladła jeszcze bardziej.
- Co to ma znaczyć? - zapytała drżącym głosem, nadal
siedząc przy mężu.
- W twoim zamku, wasza wysokość, jest ktoś kto
przyniesie wam zgubę – rzekła. - Lepiej pospieszmy się z ofiarą, nim będzie dla
was wszystkich za późno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz